Podczas tych niechlubnych dwóch tygodni dezorganizacji miałam sporo czasu na przemyślenia, przemyślenia różnego rodzaju. Począwszy od praw rządzących dzisiejszym światem, poprzez ogólnie rozumując relacje międzyludzkie i idealizację mojej przyszłości, a kończąc na relacjach panujących wśród moich najbliższych, rodziny. Im bardziej zagłębiam się w to wszystko, tym mniej czuję - ach, jaka ze mnie patriotka - przywiązanie do mojej małej ojczyzny, czyli miasteczka bez perspektyw oraz tej większej, czyli kraju, gdzie liczą się układy, znajomości, ale także nie ma perspektyw na coś lepszego, bo co najwyżej jednych mogą zastąpić drudzy, którzy i tak nic konkretnego nie zmienią. I ja, mając 19 lat, czuję niepewność, obawę i ogólną niechęć do przyszłości. Ma to może związek z tym, że wyrywam się z ogólnie panującego szablonu, czyli od razu po maturze nie idę na studia. Ludzie wokół krzyczą, że zmarnuję rok, podają mi kilkanaście argumentów, które nauczyłam się chować w kieszeń i podczas ich nieobecności jak najszybciej ją opróżniać, ponieważ ja mogę im podać dwa razy więcej argumentów, z których połowy nie zrozumieją, bo nie są mną i nie mogą poczuć tego co ja. Nie mam już siły na tłumaczenia. Nie jest to brak siły do obrony swojego zdania, choć jak każdy mam chwile zwątpienia, ale do wyjaśniania tego, w jaki sposób chcę przeżyć swoje, własne, prywatne i otrzymane na wyłączność życie. Zmieniłam się, wiem czego chcę, nie jestem już małą dziewczynką, leniwą do bólu i idącą za tłumem, bo papierek w miażdżącej większości przypadków nie jest wiele wart, a można rzecz, że nic. Nadal kształtuję swoją osobowość, bo jak przeczytałam niedawno na jakimś blogu - tylko krowa nie zmienia zdania. Wcześniej się tego wstydziłam, teraz jestem dumna, bo dopiero poznając świat, możemy wyciągnąć jakieś wnioski. Czego mi brakuje? Życia chwilą i teraźniejszością, nad tym popracuje. Zbyt idealizuję swoje przyszłe życie, zbyt mocno popadam w marzenia. Denerwuje mnie to, że świat wymaga tego, aby człowiek stał się cyborgiem, a przecież tak nigdy się nie stanie. Można osiągnąć oszałamiający sukces zawodowy, ale zapewne kosztem rodziny. Zresztą teraz posiadanie dziecka nazywane jest luksusem i zaczynam to coraz bardziej rozumieć, bo jak posłucham ile na wyprawkę (bez podręczników) wydała koleżanka mojej siostry dla dwóch córeczek - przyszłej pierwszo- i trzecioklasistki to nie potrafię tego nawet odpowiednio skomentować. Kredki muszą być konkretnej firmy i oczywiście nie mniej niż 12 kolorów, to samo z farbami i innymi przyborami. Na takie "duperele" wydała 800 zł. I jak to skomentować? Niby pieniążki szczęścia nie dają, ale lepiej popłakać w ferrari, no nie? Obecnie są mi potrzebne pieniądze, których nie mogę zdobyć, nie tylko dla siebie, ale też dla osoby, którą kocham ponad wszystko co istnieje. Potrzebne do drogi do szczęścia, oczywiście bez nich też nam się na pewno uda, ale trzeba pocierpieć i schować język za zębami.
Czasem przychodzi ochota, aby pomarudzić i napisać to co oczywiste. Od razu lżej, moc wygadania się jest aktualna. :) Piękne ikony z bloga Jet, dziękuję serdecznie. Przerywam czas zaniku życia blogowego i wkrótce pozaglądam na Wasze blogi. :)
Pozdrawiam,
Katarzyna.