piątek, 27 września 2013

Odwiedziny.

     I już prawie! Już prawie jestem gotowa na przeprowadzkę i zaczęcie, jak to się mówi, nowego etapu w życiu. Tak naprawdę jednak, zapytana jak się czuję, odpowiem jednym słowem. Przerażona. I mało w tym mojej ekscytacji, a raczej zwyczajnej niechęci i strachu. Z drugiej strony jestem pewna, że za miesiąc to tam będę się czuła dobrze i pewnie z czasem przestanie mnie nachodzić ta ogromna chęć powrotu do domu.
     W związku z tym, że zamieszkam w Białymstoku już od niedzieli, postanowiłam załatwić w rodzinnym miasteczku kilka spraw. Jedną z nich było odwiedzenie świetlicy, w której byłam wolontariuszem w poprzednim roku szkolnym, a której nie odwiedzałam już przez kilka miesięcy. Jak się jednak okazało, pamiętali mnie tam. Czasami są takie sytuacje, gdy wracanie do przeszłości zapiera dech w piersiach i wzrusza w ten swój wyjątkowy sposób. Bo gdy tylko weszłam do sali kilkoro dzieci rzuciło się na mnie, czepiając się wszystkiego, a reszta zaczęła do mnie krzyczeć. Byłam oczywiście bardzo zaskoczona. Gdy chodziłam do nich regularnie kilka razy w tygodniu zdarzało się często, że któreś z nich się przytuliło czy skomentowało coś mile. W końcu takie są dzieci, bezpretensjonalne, szczere i często bardzo otwarte. Chyba po części byliśmy wtedy tak do siebie przyzwyczajeni, że nie zauważyłam ile naprawdę znaczą dla mnie ci mali ludzie. Nagle czas mojej nieobecności złączył się w całość i miałam niesamowicie czułe przywitanie. Poczułam się z tym niesamowicie, gdyż po tamtym okropnym tygodniu wreszcie mogłam zobaczyć coś więcej niż ciężar życia.
     Niestety to przywitanie miało też ciąg dalszy, o którym dużo bardziej przykro jest wspominać. O ile dzieci zachowały się fantastycznie, o tyle mniej mile widzianą byłam tam przez szefa. A właściwie przez szefa mojego znajomego, który świetlicę prowadzi. Trafiłam akurat na ten jeden dzień w tygodniu, w którym to on sprawował opiekę. Ku mojej ogromnej radości. Problem polegał na tym, że gdy weszłam trwały akurat zajęcia i nieopatrznie w nich przeszkodziłam. Albo raczej, dzieci nie mogły się skupić ponownie po moim pojawieniu się. Spojrzałam na szefa i widziałam jak kręcił do mnie głową bardzo niezadowolony, z miną jakbym mu co najmniej porsche skasowała. Zmieszałam się oczywiście bardzo, po czym odpędziłam od siebie dzieci, choć jedyne co chciałam zrobić to je powyściskiwać. 
     I ja wiem, szefowie mają to do siebie, że mogą sobie pozwalać na różne rzeczy. Ale nie, gdy chodzi o instytucję charytatywną i nie, gdy pracownikami w niej są w większości pedagogowie i psycholodzy. Będąc przez pewien czas wewnątrz i widząc jak działa ta organizacja muszę powiedzieć, że wygląda to nie najlepiej. Często można tam znaleźć ludzi bez powołania, chęci do pracy lub zwyczajnie bez odpowiedniego przygotowania pedagogicznego. Przyszło mi na myśl, że to nie zawsze jest tak, że dzieci nie lubią kogoś, bo jest zbyt wymagający. Czasami ludzie są tam za bardzo surowi w obyciu i za bardzo psujący atmosferę w miejscu, które ma być dla wielu lepszym domem. Skoro ja sama najchętniej unikałabym tych ludzi, to jak mają je lubić dzieci? One słuchają się, ale nie szanują. Boją się, że szef zacznie ich ciągać za uszy (!), żałując, że nie może uderzyć jak za dawnych czasów, bądź, że powie jakąś cudowną frazę w swoim stylu. W stylu dalekim od delikatności i subtelności, a nawet kultury.
     Ostatecznie jednak po wizycie wróciłam do domu i żałowałam, że nie mogę być dłużej częścią tego wszystkiego. Wiele się tam nauczyłam, widziałam rzeczy wzruszające i smutne, zżyłam się z pracownikami i dziećmi. Chciałabym wrócić tam za jakiś czas i zobaczyć dzieci roześmiane, a szefa przejętego przede wszystkim ich losem.
Pozdrawiam,
⁞☼ Kinga ☼⁞

niedziela, 22 września 2013

Kwestia piękności.

          Ostatnio uświadomiłam sobie, że kwestia urody i poczucia piękności siedzi w głowie, trzeba dostrzec w sobie piękno, wewnętrzne i zewnętrzne. Każda kobieta jest piękna. Nie, może inaczej - każda kobieta może być piękna.
          Po pierwsze jest wiele kosmetyków, które (nie oszukujmy się) mogą nam pomóc w "poprawieniu" wyglądu, a co za tym idzie pewności siebie. Jeśli natomiast jesteśmy pewne siebie, to emanujemy poczuciem własnej wartości, dzięki której też jesteśmy ładniejsze. W ten sposób koło się zamyka. Wracając jednak do kosmetyków. Wyśmiewane są tapeciary, promowane naturalne piękno (zazwyczaj przez kogoś, kto jest już jakimś wstrzykiwaniu), powszechne mówienie, o tym, że faceci wolą naturalne piękno, a nie otynkowane plastiki. Oczywiście, jak we wszystkim w życiu ważny jest umiar. To, że ceniona jest naturalność - ważniejsza jest ta w zachowaniu, ale nie o tym - to  nie znaczy, że jak się pomalujemy to będziemy nazywane tapeciarami. To nie znaczy, że trzeba kompletnie zrezygnować z fluidów, podkładów, pudrów, błyszczyków, pomadek, kredek, cieni, różów i miliona innych kobiecych skarbów. I jak dla mnie nie ma w tym nic złego, bo gdy jestem pomalowana, to wzrasta moja pewność siebie i nie uważam, aby miało to oznaczać, że jestem pusta, plastikowa lub jeszcze nie wiadomo jaka. Maluje się prawie codziennie i poprawiam swój wygląd, staje się ładniejsza i jest to dla mnie całkiem normalne, nie widzę żadnego powodu, aby ktoś miał mnie wyśmiać lub krzywo popatrzeć. Zaczepię tu minimalnie temat operacji plastycznych. Nie mam nic przeciwko poprawieniu sobie tego czy owego, gdy robi się to dla siebie. Gorsza sprawa, gdy ktoś chce się na siłę przypodobać płci przeciwnej. Sama raczej bym się na coś takiego nie zdecydowała, a zresztą to jest bardzo drogie. Jeśli są możliwości to spoko, ale bez przesady, bo czasem ciężko patrzy się na zdjęcia kobiet, które nadużyły zabiegów u chirurga.
         Dalej, uśmiech. Gdy się śmiejemy świat odbiera nas o wiele pozytywniej. Każdy woli przebywać ze śmieczkiem, a nie smutasem. ;>  Wdrażam w swój repertuar min uśmiech i używam go coraz częściej. Oczywiście ciągle nie da się opalać ząbków, bo czasem zmęczenie i zły dzień dają w kość, ale warto o tym pamiętać. 
          Zadbanie. O włosy, ciało, ubranie (w dobie rosnącej popularności secondhandów nie trzeba wydawać fortuny, aby ładnie i modnie się ubrać), buty i całe otoczenie. Co tydzień robię sobie 1,5 h na pielęgnację ciała, wiecie peelingi, maseczki, paznokcie (takie badziewie czasem produkują, że co drugi dzień muszę malować), piętki i takie inne babskie przyjemności. 


Wiara w siebie! Dostrzeganie piękna w sobie, bo przecież wszystkie jesteśmy śliczne i urocze. :)

Pozdrawiam, Katarzyna.

sobota, 14 września 2013

Youtube.

   Z zamiarem napisania czegoś o Youtube noszę się już właściwie bardzo długo. Ale wreszcie dziś nadarzyła się okazja wspomnieć coś więcej, zwłaszcza, że zakatarzony nos i bolące gardło odejmują mi trochę ochotę na głęboką analizę moich myśli. Skupię się więc na czymś, co w jakimś zeszłym tagu określiłam jako moją ulubioną stronę internetową.
   Czasami nadchodzą takie dni, kiedy buszując po internecie natrafiamy na coś co zainteresuje nas na dłużej. Dla mnie początkowo były to youtubowe recenzje kosmetyków, pokazanie makijaży i inne takie bardzo głębokie filmiki. I tak oglądałam je bardzo regularnie, całkiem sporo się dowiedziałam i wiele z nich wyniosłam. Potem do subskrypcji zaczęli wpadać przeważnie zagraniczni vlogerzy, robiący krótkie wideo o swoich poglądach na życie tudzież chodzący wszędzie z kamerą i pokazujący nawet prywatne aspekty swego życia. Jako że zawsze byłam ciekawska i lubiłam interesować się życiem innych ludzi za granicą, tak dałam się wciągnąć w wir tego wszystkiego. I do dziś skrzynka subskrypcji jest zawalona tak, że za nimi nie nadążam.
   Zdecydowanie jednak spośród wszystkich partnerów Youtube, najbardziej zapałałam sympatią do Louisa, o którym już tu kiedyś wspominałam. Na pierwszy rzut oka - długie dredy, bardzo swobodny styl, kanał o jedzeniu wszystkiego, łącznie z żywymi skorpionami (foodforlouis). Zaintrygowana szukałam dalej i doszukałam się drugiego kanału (funforlouis), jego codziennych vlogów z różnych końców świata, relacji z akcji charytatywnych, wreszcie filmiku w którym opisuje swoje bogate w doświadczenia życie. Zachęcający do życia bez alkoholu, papierosów i narkotyków stał się dla mnie żywym przykładem na to, że pierwsze wrażenie może bardzo zmylić, a dla wielu swoich widzów jest czymś w rodzaju wzoru do naśladowania. 
   Przy okazji nie mogę nie wspomnieć o bardzo specyficznej vlogerce, Talii, która na pewno wbije mi się w pamięć na bardzo długie lata. Pamiętam jak dziś, gdy jeszcze przed rokiem natrafiłam na jej kanał. Bardzo młoda dziewczynka, rzucający się bardzo w oczy pełny i wyrazisty makijaż i rzucająca się jeszcze bardziej łysa główka. Przeraziłam się widząc to wszystko i od razu rzuciłam do czytania komentarzy. Połowa z nich oczywiście dotyczyła krytyki, ile tego makijażu, psuje sobie młodziutką skórę, niech się zastanowi co robi. A druga połowa - dajcie jej spokój, niech nacieszy się życiem, bo zostało go jej kilka miesięcy. Łzy mi pociekły i wyszłam z jej kanału jak poparzona, żeby już nigdy nie musieć na to patrzeć. Bo sama dziewczynka była uśmiechnięta, profesjonalnie opisywała to o czym mówiła, była po prostu... energiczna i radosna jak słoneczko. Widać było jak wielką radość sprawia jej to co robi, jak wiele znaczy dla niej to, że filmikami może się dzielić z całym światem. I to jest chyba najlepsza reklama Youtube'a jaką mógłby ktokolwiek napotkać.

       † Tak jak miałam już więcej nie znaleźć się na kanale Talii Castellano, tak oczywiście znalazłam się tam przez przypadek całkiem niedawno. I czego mogłam się przecież spodziewać, natrafiłam na informację, że zmarła w lipcu tego roku, na miesiąc przed 14 urodzinami, po 6 latach walki ze swoją chorobą nowotworową.
   
Pozdrawiam,
⁞☼ Kinga ☼⁞ 

sobota, 7 września 2013

Wiara w siebie.

          Może nie tyle w samego siebie, ale w innych. Zaprzestanie oceniania tych, którzy mają taką wiarę i ją pokazują, dając innym czasem radość i nadzieję. Wczoraj oglądałam mecz siatkówki, Polska-Holandia. Cieszyłam się ogromnie, bo jestem fanką siatkówki, a reprezentacja od niedanej LŚ nie grała meczów, które były transmitowane przez anteny polsatu. :) Wracając do pierwszych zdań mojego postu. Jak myślicie, zapowiadanie wielkiej formy, wypowiedzi typu: jedziemy tam po medal, to zuchwalstwo czy raczej kwestia wiary w siebie i przekazanie tej wiary, która przekłada się na nadzieję, kibicom? Piszę to pod kątem mentalności typowego Polaka (mówią, że Polacy tylko narzekają, marudzą, najpierw się podpalają, a potem i tak jest zawsze tak jak jest, do tego dorzuciłabym brak doceniania mistrzów). Tato twierdzi, że bez sensu są wypowiedzi "ekspertów", które są pełne przechwalania się, skoro jeszcze nic nie ugraliśmy. Oczywiście ma rację, ale to ich praca, muszą coś gadać. :P Silnym argumentem były mistrzostwa świata lub Europy (nie orientuję się w temacie) w koszykówce. Nawet sami zawodnicy mówili, że to najlepsza drużyna, jaką mieli, a podobno przegrali już dwa mecze i mają tylko matematyczne szanse na wyjście z grupy. Moim zdaniem nie zrobili nic złego mówiąc o tym, że są silni, no dobra, czują się silni. Tak budują i pokazują wiarę w siebie. Gdyby mówili, że i tak są słabi, najsłabsi w grupie, i tak dostaną baty i sromotnie przegrają, to jaki sens w ogóle walczyć? Trzeba wierzyć w siebie i pokazywać to innym, prawdziwi kibice są dumni po zwycięstwie, ale i wierni po porażce. W taki sposób dają nam nadzieję i radość, gdy siadamy przed telewizorem, zaciskając kciuki, bo wierzymy, że może im się udać. Tato zauważył tylko, że Bartosz Kurek popsuł zagrywkę, komentator dorzucił, że to już któraś z rzędu i od razu ocenił, że jest do zmiany, że gra słabo. A czy widział kilka skutecznych ataków na potrójnym bloku lub te efektowne ataki nad blokiem? Nie jestem jego fanką (żeby nie było, że słodzę), ale doceniam wkład w reprezentację. To samo jest z innymi zawodnikami, dyscyplinami. Po jakichś nieudanych mistrzostwach zapominamy, że wcześniej byli mistrzami lub wicemistrzami. To, że nie jesteśmy hegemonem cały czas, to nie znaczy, że nie mamy świetnych zawodników. Myślę, że to wszystko zasłania trochę obraz piłki nożnej, która jest naszym sportem narodowym. Niestety oczekujemy tu zaskakujących wyników, których na razie nie możemy otrzymać.
          Tak więc, mniej marudzenia, więcej wiary w innych i przede wszystkim w siebie, bo to głównie ona daje nam siłę do bycia mistrzem w swoich własnych zawodach. :)



Pozdrawiam,
Katarzyna.

niedziela, 1 września 2013

Trzy strony życia.

   Ten tydzień był wyjątkowo zalatany jak na moje dotychczasowe wakacje. Wtorek praca, czwartek i piątek spędzone u koleżanki (i wreszcie odwiedziny Świętej Góry Grabarki, które marzyły mi się od dawna), sobota na wsi u babci, dziś rozjazd po sklepach. Wszystko to oznaczało mnie za kółkiem, co chyba świadczy o tym, że rodzinka powoli zaczyna mi ufać jeśli chodzi o mój wątpliwy talent motoryzacyjny. Ale pomimo tego, że codziennie miałam coś do roboty, to pojawiały się momenty kiedy zaczęłam coś zauważać.
   Pamiętacie te czasy, kiedy jako dzieci zazdrościliście czegoś dorosłym? Bo ja tak. Pamiętam to tekturowe koło, które służyło mi za kierownicę i kawałek rury od odkurzacza będący skrzynią biegów, rozwalone na moim łóżku, będącym... samochodem. Pamiętam także książki udające laptopy, w środku których przyklejone były kartki z literami qwerty. Poza tym zawsze bardzo lubiłam bawić się swoimi ciuchami, składałam je i rozkładałam udając, że pracuję w sklepie z ubraniami.
   I ponieważ w przeciągu tego roku bardzo mi się życie wyprostowało, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że istnieją trzy konkretne słowa, którymi mogłabym je opisać. Po pierwsze piękne, a najpiękniejsze właśnie w tym momencie w którym zauważamy ziszczone marzenia i nasze osiągnięcia. Po drugie trudne, w chwili gdy zdajesz sobie sprawę, ile bliscy, my sami i czasami obcy ludzie za te osiągnięcia i uzupełnione cele płacimy. I po trzecie zaskakujące. Wtedy, gdy odkrywamy, że coś trudnego jednak ma swoje zalety i może przynieść nam często w zaskakujący sposób coś dobrego.
   Bo jak to wygląda teraz, po kilku latach? Lubię i mogę prowadzić prawdziwy samochód, o ile akurat na parkingu nie walnę cudzego... By nauczyć się jak nie dopuścić do tego następnym razem. Siedzę z prawdziwym laptopem na kolanach, przez który moi rodzice musieli przez miesiąc zaciskać pasa... Ale który tym więcej dla mnie znaczy i który bardziej przez to szanuję. I dorabiam w prawdziwym sklepie z moich dziecinnych marzeń, co skończy się sprawiając mi wielką przykrość wraz z październikiem... Ale i pozwala chodzić teraz do pracy z uśmiechem, doceniając każdą chwilę. I tak sobie myślę, że im dalej rozglądałabym się wokół, tym więcej bym tego zobaczyła. Tych rzeczy udowadniających, że życie ma trzy strony.
   Chwile, które akurat nie są wypełniane użalaniem się nad sobą, poprzeplatane są właśnie często tymi innymi, gdzie dostrzegam ile mam powodów do szczęścia. Chyba czas wypisać i uszeregować sobie listę mych marzeń, żeby za kilka lat dostrzec ile z nich się spełniło i móc się pod nosem uśmiechnąć.
Pozdrawiam,
⁞☼ Kinga ☼⁞