I już prawie! Już prawie jestem gotowa na przeprowadzkę i zaczęcie, jak to się mówi, nowego etapu w życiu. Tak naprawdę jednak, zapytana jak się czuję, odpowiem jednym słowem. Przerażona. I mało w tym mojej ekscytacji, a raczej zwyczajnej niechęci i strachu. Z drugiej strony jestem pewna, że za miesiąc to tam będę się czuła dobrze i pewnie z czasem przestanie mnie nachodzić ta ogromna chęć powrotu do domu.
W związku z tym, że zamieszkam w Białymstoku już od niedzieli, postanowiłam załatwić w rodzinnym miasteczku kilka spraw. Jedną z nich było odwiedzenie świetlicy, w której byłam wolontariuszem w poprzednim roku szkolnym, a której nie odwiedzałam już przez kilka miesięcy. Jak się jednak okazało, pamiętali mnie tam. Czasami są takie sytuacje, gdy wracanie do przeszłości zapiera dech w piersiach i wzrusza w ten swój wyjątkowy sposób. Bo gdy tylko weszłam do sali kilkoro dzieci rzuciło się na mnie, czepiając się wszystkiego, a reszta zaczęła do mnie krzyczeć. Byłam oczywiście bardzo zaskoczona. Gdy chodziłam do nich regularnie kilka razy w tygodniu zdarzało się często, że któreś z nich się przytuliło czy skomentowało coś mile. W końcu takie są dzieci, bezpretensjonalne, szczere i często bardzo otwarte. Chyba po części byliśmy wtedy tak do siebie przyzwyczajeni, że nie zauważyłam ile naprawdę znaczą dla mnie ci mali ludzie. Nagle czas mojej nieobecności złączył się w całość i miałam niesamowicie czułe przywitanie. Poczułam się z tym niesamowicie, gdyż po tamtym okropnym tygodniu wreszcie mogłam zobaczyć coś więcej niż ciężar życia.
Niestety to przywitanie miało też ciąg dalszy, o którym dużo bardziej przykro jest wspominać. O ile dzieci zachowały się fantastycznie, o tyle mniej mile widzianą byłam tam przez szefa. A właściwie przez szefa mojego znajomego, który świetlicę prowadzi. Trafiłam akurat na ten jeden dzień w tygodniu, w którym to on sprawował opiekę. Ku mojej ogromnej radości. Problem polegał na tym, że gdy weszłam trwały akurat zajęcia i nieopatrznie w nich przeszkodziłam. Albo raczej, dzieci nie mogły się skupić ponownie po moim pojawieniu się. Spojrzałam na szefa i widziałam jak kręcił do mnie głową bardzo niezadowolony, z miną jakbym mu co najmniej porsche skasowała. Zmieszałam się oczywiście bardzo, po czym odpędziłam od siebie dzieci, choć jedyne co chciałam zrobić to je powyściskiwać.
I ja wiem, szefowie mają to do siebie, że mogą sobie pozwalać na różne rzeczy. Ale nie, gdy chodzi o instytucję charytatywną i nie, gdy pracownikami w niej są w większości pedagogowie i psycholodzy. Będąc przez pewien czas wewnątrz i widząc jak działa ta organizacja muszę powiedzieć, że wygląda to nie najlepiej. Często można tam znaleźć ludzi bez powołania, chęci do pracy lub zwyczajnie bez odpowiedniego przygotowania pedagogicznego. Przyszło mi na myśl, że to nie zawsze jest tak, że dzieci nie lubią kogoś, bo jest zbyt wymagający. Czasami ludzie są tam za bardzo surowi w obyciu i za bardzo psujący atmosferę w miejscu, które ma być dla wielu lepszym domem. Skoro ja sama najchętniej unikałabym tych ludzi, to jak mają je lubić dzieci? One słuchają się, ale nie szanują. Boją się, że szef zacznie ich ciągać za uszy (!), żałując, że nie może uderzyć jak za dawnych czasów, bądź, że powie jakąś cudowną frazę w swoim stylu. W stylu dalekim od delikatności i subtelności, a nawet kultury.
Ostatecznie jednak po wizycie wróciłam do domu i żałowałam, że nie mogę być dłużej częścią tego wszystkiego. Wiele się tam nauczyłam, widziałam rzeczy wzruszające i smutne, zżyłam się z pracownikami i dziećmi. Chciałabym wrócić tam za jakiś czas i zobaczyć dzieci roześmiane, a szefa przejętego przede wszystkim ich losem.
Pozdrawiam,
⁞☼ Kinga ☼⁞